Mojemu Ojcu

Tato

Przemawiasz do mnie
bladoróżowym kwiatem jabłoni
szczepionej Twoją ręką sękatą.
Jest cząstka Ciebie w liściach leszczyny,
którą sadziłeś za węgłem domu,
w kącie ogródka, Tato.
Zapalam znicze, poprawiam kwiaty
na Twej mogile w Czarnej,
jednak wciąż wierzę, że choć spocząłeś
w t e j ziemi marnej,
to tak jak chciałeś przez całe życie
“na swoje wrócić”,
nad Sołokiją choć bezcielesny,
wesoło nucisz.

 

Stefan nie mógł się przyzwyczaić do widoku uniesionego w górę horyzontu. W którą stronę nie spojrzał, dalszy widok zasłaniały mu góry. Wschodzące z lewej strony domu słońce, wdrapywało się na najwyższą z nich, a gdzieś tam daleko za nią była miła jego sercu i dłoniom ziemia – czarna, żyzna, swoja. Ona odwdzięczała się bogatymi plonami zbóż, warzyw, sadem pełnym owoców. Nie to co tu…

Pola pięły się stromo by opadać nagle do wąskich, zimnych potoków, które wzbierały po gwałtownych deszczach i nie sposób było przez nie przejechać wozem na kołach z drewnianymi szprychami. Wiele razy, z zaciśniętymi zębami tarmosił zmierzwione siano czy snopki po wywrotce. Przyzwyczajony do płaskiego terenu i odległego horyzontu, nabierał doświadczenia mocując się z nowymi trudnościami.

Opowiadał kilkuletniej córce o swoim sadzie z soczystymi gruszkami, o uginających się od nadmiaru krzakach pomidorów, o takim urodzaju ogórków, że nie było wiadomo co z nimi zrobić. Słuchała go uważnie nie dowierzając jednak trochę. Tu można było zbierać jedynie cierpkie gruszeczki wielkości wiśni, które nabierały słodyczy i beżowego koloru dopiero po długim leżeniu w sianie. Na pokrzywionych jabłoniach czasem nie zdążyły dojrzeć małe, plamiste owoce, zaskoczone przedwczesnym przymrozkiem. Bywało, że i w maju nagle zakurzyło śniegiem i bydło musiało zostać w oborach.

Grzybów tylko był wielki dostatek a poziomki czerwieniły się całymi połaciami, ale w zamian las dostarczał nowych zmartwień przez zapuszczające się, aż do zagród, wilcze hordy. Czasem biegły równolegle do drogi w niewielkiej odległości spoglądając buńczucznie na zaprzęg. Nie pomagał krzyk i strzelanie z bata. Znikały kiedy same uznały za stosowne. Ileż źrebiąt zagryzły na pastwisku. Pozostawiały całą resztę zadowalając się jedynie wygryzionym miękkim brzuchem zwierzęcia.

Nie miał jednak czasu na załamywanie rąk, narzekanie. Zmurszały, słomiany dach domu przeciekał w wielu miejscach a na bielonym wapnem suficie, pojawiały się coraz to nowe rude plamy zacieków. W czasie deszczu pobrzękiwały na różne melodie kapiące, do podstawionych wiader, krople. Dorywcze łatanie dziur nie na wiele się zdawało. A przecież był to najlepszy budynek w zagrodzie, którą mu przydzielono. Stało tu wiele chat krytych strzechą ale bez podłóg, kurnych. Dorodne pokrzywy zasłaniały ich maleńkie okienka a inne zielsko szybko uporało się z wydeptanymi przez t a m t y c h ludzi ścieżkami.

Zaraz po przesiedleniu ruszył z córką na obchód po opuszczonych chyżach. W niektórych snopki od strony izby były czarne od dymu, którym jeszcze zalatywało. W innych rozsiadły się ogromne, bielone piece z bocznymi schodkami. Tam gospodarze spali zimą, suszyli zioła. Z czasem chałupy rozebrano na budowę mostków i kładek, na łatanie drogi, którą trudno było przejść a co dopiero przejechać.

- Bóg tu już o nas całkiem zapomniał – mawiali przesiedleńcy.

Ale oni pamiętali o nim, chociaż miejscową drewnianą cerkiew zamieniono na magazyn zbożowy i zamknięto na kłódki. Wędrowali co niedzielę kilka kilometrów do najbliższego kościoła. Paradne meszty przeważnie niesione były całą drogę w dłoniach i wzuwane dopiero na umyte w strumyku nogi, w pobliżu świątyni. Czasem ktoś jechał wozem ale raczej ten dzień był odpoczynkiem dla koni po tygodniowej pracy w polu i lesie.

Późnym latem zakwitały w ogródkach fioletowe tojady zwane pantofelkami Matki Boskiej, którymi stroili zielne sierpniowe bukiety. Zaraz po powrocie z kościoła zatykane były za nisko schodzące dachowe krokwie. Strzecha nawisała nisko nad oknami nie wpuszczając do wnętrza zbyt wiele światła. Trudno było też robić coś wieczorami przy nikłym świetle naftowej lampy. Opowiadał wtedy Stefan o latach swojego dzieciństwa, o szkolnych kolegach Ukraińcach i Żydach, z którymi biegał w ciepłe wieczory kąpać się w Sołokii. O wspólnych zabawach, uczeniu się ich języka, modlitw, pieśni i zwyczajów. Umordowany teraz całodzienną harówką, wzdychał tylko przed snem “Hospody pomyłuj” lub “Boże bądź miłościw”, bo już na wieczorną modlitwę sił nie starczało. Nowy dzień zaczynał od znaku krzyża a ciągnąc kosą mokrą od rosy łąkę śpiewał przepięknie pieśni polskie i ukraińskie. Często wzdychał “żeby tak na swoje wrócić, na swoje”.

Nie tylko na swoje nie było szans żadnych, ale też na żadne inne miejsce, bo lata płynęły i zmieniać się zaczęło to ciężkie życie, choć uparta ziemia ciągle stawiała na swoim. Przybywało też grobów najbliższych, którym klimat skutecznie skracał życie. Ale już i dach był inny, kwitły w przydomowym ogródku nowe gatunki kwiatów, owocowała posadzona leszczyna, drogę do miasta skrócił PKS a wóz dostał gumowe opony. I choć Stefan to wszystko zauważał i doceniał, choć wsiąkło w tę rolę tyle jego potu to zawsze kiedy odwracał w lewo głowę od wysokiego progu, mówił z żalem w głosie:

- Ech, na swoje by wrócić!

Aż dnia któregoś przyniósł listonosz zawiadomienie, że ma się stawić w Szczecinie, jako świadek i opowiedzieć o mordach na polskiej ludności. Wiedział i widział przecież nie mało bo i sam z całą rodziną uciekł w kieleckie, żeby nie podzielić losu zabitych. Nie było go kilka dni. Wrócił i najpierw oznajmił:

- Nie ma to jak na s w o i m. Zmęczył mnie ten płaski widok za oknem pociągu. Całkiem nie było na czym oka zawiesić.